23 sie 2016

11 sie 2016

Zamość - Na lwy by... - wehikuł czasu z tęsknoty za latem

Zamość - Na lwy by... - wehikuł czasu z tęsknoty za latem.


W dniu, w którym koleżanka była w pracy, postanowiłam sobie pójść do ZOO. 
Lubię zwierzęta, toteż jeśli w danej miejscowości jest ogród zoologiczny, to staram się go odwiedzić. W różnych krajach są one trochę inaczej prowadzone. 
W Polsce maja charakter raczej "zamknięty", czyli zwierzęta są w klatkach, za szybami, lub na oddalonych od zwiedzających wybiegach, podczas kiedy np. w Portugalii czy Hiszpanii miałam okazję być w dwóch ogrodach, w których stawiano na jakiś kontakt ze zwierzętami. Zminimalizowano wrażenie "klatkowe", wybiegi były bardziej wkomponowane w całość przyrodniczą parku, otwarte a nie za szybami.  Dlatego też bardziej mi się podobały. 
W Polsce też się chyba już to zaczyna jakoś zmieniać powoli, w podobnym kierunku 

Moim celem w zamojskim Zoo było głównie zobaczenie tych zwierzaków , które lubię najbardziej: dużych kotów, głównie lwów i tygrysów, białego niedźwiedzia, słonia, surykatek o ile są.
Uwielbiam też naczelne, zwłaszcza goryle, lecz smutno mi patrzeć na nie w klatkach, są przecież tak bliskie nam, mają bogatą i złożoną psychikę, życie emocjonalne. Powinny być na wolności, więc w zoo nie lubię ich oglądać, bo mi ich żal. Chciałabym zobaczyć w naturze.

To kolejny dzień upałów. Wybrałam się autobusem miejskim i "wylądowałam" na tyłach zoo, o czym poniżej w nagraniu:


Przed wejściem powitał mnie dość groźnie wyglądający, metalowy nosorożec.


Wykupiłam zniżkowy bilet i spacer zaczęłam od papug - amazonek, które mają najlepsze zdolności jeśli chodzi o naśladowanie mowy ludzkiej. Ptaki siedziały, niezbyt aktywne, ale przynajmniej je było widać...Bo na wybiegach dla ssaków panowała totalna martwota i pustka...

W tym zoo nie było zwierząt!   Powinni oddać kasę za bilety. :D

Upał dawał się we znaki nie tylko ludziom, zwierzęta były mądrzejsze niż ja, nie miały zamiaru wychodzić ze swoich boxów umieszczonych wewnątrz budynków.

O!...coś się rusza... to niewielki kangur przycupnął w cieniu.


Szukałam kotów z nadzieją, że lubią się wygrzewać na słońcu. Sądziłam że mają to w genach. Niestety, próżne nadzieje, ani tygrysów ani lwów nie było widać.
Na jednym z wybiegów za szybą, z dużych kotów, wylegiwały się tylko w cieniu dwa, półprzytomne rysie.


Upał zaczyna mi doskwierać, czuje lekki ból głowy, ale robi mi się dziwnie słabo. Decyduję się więc na przerwę w cieniu drzew, nad stawem  - królestwem pelikanów i kaczek.


Uzupełniam płyny, zjadam kanapkę a potem leżę czekając aż lepiej się poczuję.

W końcu postanawiam poszukać łazienki, co jakoś nie jest łatwe, w końcu trafiam na nią. Moczę zimną wodą bawełnianą, cienką chustę, którą dotąd zasłaniałam dekolt przed "usmażeniem", owijam nią czoło i potylicę pod kapeluszem.
Zdejmuję cienką płócienną koszulę i ją także zamaczam w zimnej wodzie, wykręcam i wkładam mokrą na siebie z powrotem. Wychodzę znów na żar. Jest mi lepiej dopóki chusta nie zagrzeje się a koszula nie wyschnie.
 Co jakiś czas wracam do tej łazienki lub wchodzę do innej w innej części ogrodu i powtarzam ten zabieg, nie chcę tu zemdleć w tej duchocie.

Mijam nieduże "oklatkowane" wybiegi dla małp. Aż żal patrzeć w te smutne oczy.


Czas uzupełnić wodę w termosie.
W centralnej części ogrodu jest bar. Wchodzę i proszę o wrzątek "do pełna". Otrzymuję bez problemu. Przez chwilę rozmawiam z babeczką. Mówi, że mieszkające tutaj lwy nie lubią upałów, ponieważ są to lwy  mieszkające tu od dawna i przystosowane do naszych polskich, umiarkowanych, warunków pogodowych.

Pytam o żyrafy, mówi, że widziała je niedawno na wybiegu i wskazuje mi drogę.
Podążam w tamtym kierunku. Jednak żadnych żyraf nie widać, wybieg pusty!. Haha, nawet żyrafy "wysiadły" w tym upale.
Jakaś rodzinka z dziećmi tez przyszła je zobaczyć, ktoś mówi, że można wejść do środka budynku i jest oszklony wybieg. Wchodzimy... Są trzy. Na początku mają nas w "tyle" ;)


Potem jedna pani drugiej pani... do uszka...a później....


Przyglądam się dłuższa chwilę ich majestatycznym ruchom jak spacerują, to w jedną, to w drugą stronę. I znów wychodzę na żar...

Mijam hipcia. Ten to ma dobrze, cały czas moczy swoje gruboskórne cielsko i nic sobie nie robi ze słońca. Patrząc na tego leniwca, aż dziw bierze, że potrafi być szybki i agresywny.


Wreszcie dochodzę do sporego wybiegu, wspólnego dla wiewiórek przylądkowych i moich ulubionych surykatek. To zabawne zwierzątka. Słońce i żar im nie przeszkadza, więc buszują po stylizowanym na suchy teren sawanny wybiegu, co i rusz wybiegając, albo wbiegając do swoich norek.
Wybieg jest "otwarty", zwiedzających dzieli od nich tylko niewysoki murek więc, wszyscy mają frajdę z obserwacji, a dzieciaki i ich rodzice, głośno komentują ( jak dla mnie zbyt głośno, czym płoszą czasem zwierzątka )



Przechodzę do drugiej części wybiegu, gdzie królują surykatki. To podobnie jak wiewiórki przylądkowe zwierzątka stadne. Żyją w południowej Afryce, głównie na pustyni Kalahari. Wykształciły wiele zachowań socjalnych. W czasie żerowania co najmniej jedna z nich zajmuje pozycję strażnika, obserwując okolicę i w razie niebezpieczeństwa ostrzegając resztę stada. Obserwowałam surykatkę, która stojąc na dwóch łapkach i obserwując okolicę, pilnowała młodego. Jeśli gapie za bardzo hałasowali, czy ją coś zaniepokoiło, natychmiast kuliła ciało osłaniając młode.


Po jakimś czacie nastąpiła zmiana warty przy młodym.


Na koniec , poszłam jeszcze do niedźwiedzia brunatnego sprawdzić, czy już się obudził. Z tego co pamiętam, to była niedźwiedzica Masza. Wykopała sobie dołek w ziemi, pewnie by mieć wygodniej i chłodniej, która wcześniej smacznie chrapała. Można ją było obserwować na jej wybiegu, przez szybę.


Ciekawym rozwiązaniem było, udostępnienie widoku na jej wybieg obserwującym z zewnątrz ogrodu zoologicznego, czyli przechodzącym ulicą. Każdy może sobie zajrzeć przez okna, nie wchodząc do ZOO.
Jak już wyszłam, to też jeszcze tam zajrzałam, Masza przebudziła się.


Cóż, lwy zobaczę może następnym razem.



10 sie 2016

Daj władzę a poznasz. - c.d.n

Daj władzę a poznasz. - c.d.n


Dotyczy to nie tylko sfery politycznej, społecznej, ale również właśnie w mikroskali, sfery osobistej, dotykając relacji dwojga osób, o czym chcę tutaj napisać.

Jeśli chcesz poznać prawdę o człowieku, który jest przy Tobie daj mu władzę. Daj mu władzę bez warunków i zastrzeżeń. Bez "ale", bez tego bicza, który wisi w górze jako ewentualna konsekwencja w formie kary .

Kiedy dajemy władzę?


W pewnym sensie, dzieje się to  wtedy, kiedy nam na relacji z tym drugim człowiekiem zależy i ta druga osoba o tym wie. 
Wtedy kiedy czujemy sympatię lub  kiedy kochamy. Wtedy kiedy ufamy, a jeśli ufamy to i otwieramy się wobec tego drugiego człowieka w relacji.
Otwierając się natomiast, zdejmujemy niejako ochronną "zbroję", odkładamy "tarczę" i odsłaniamy "pierś", przez co stajemy się bardziej wystawieni ( i podatni)  na ewentualne zranienia i ciosy, na działania przeciwko nam.

Pozbawiamy się w ten sposób, w jakiejś części kontroli nad sytuacją, powierzamy jej część drugiej osobie. Czyli niejako oddajemy jej część władzy. W przypadku dużego emocjonalnego zaangażowania znaczną część.

Czyli :

Ufając i otwierając się, daję Ci DAR, bo za-WIERZAM Tobie, daję Ci WŁADZĘ, ponieważ dużo o mnie wiesz, możesz ją wykorzystać do budowania dobrej relacji, ale możesz też wykorzystać ją przeciwko mnie, przeciwko relacji, możesz niszczyć.


Tylko ile osób postrzega to jako DAR  i potrafi docenić to, że dana osoba akurat im za-WIERZA ?
Takie jest moim zdaniem prawidłowe postrzeganie otwartości i zaufania w relacji, opartego na szczerych intencjach, z przekazaniem władzy.

A prawidłowe postrzeganie jest tutaj punktem wyjściowym do tego, co się będzie dalej działo z tą relacją.


Pytanie co ten ktoś wybierze w jakimś momencie, zwłaszcza w takim, jak coś będzie szło nie po jego myśli, jak druga osoba wyłamie się spod "władzy", postąpi nie tak jak oczekiwał lub niewygodnie dla niego...

Czy będzie w stanie w pewnych sytuacjach wyrzec się swojego egocentryzmu i oprzeć pokusie wykorzystania tej władzy tylko dla swoich, a nie obopólnych korzyści? Czy da się poznać jako człowiek działający na korzyść relacji lub związku, skoncentrowany na budowaniu, na zrozumieniu drugiej osoby, jej sytuacji i postępowania.

Czy wręcz przeciwnie okaże się małostkowym, może manipulacyjnym, dbającym jedynie o własne ego, wykorzystującym sytuację jedynie na swoją korzyść, dla własnego dobra, bez uwzględnienia dobra i nie licząc się z konsekwencjami, jakie to przyniesie dla drugiej osoby. 

Bywa różnie, ale dzięki temu i w takich momentach, poznajemy człowieka. Poznajemy go najlepiej wtedy kiedy MOŻE. Widzimy, w jaki sposób korzysta z tego "mogę", wiedząc, że nie poniesie konsekwencji.


Jakie są narzędzia wykorzystywane w momencie nadużywania władzy?


Najczęstszym, w sytuacji, wobec kogoś,  komu "zależy", w relacji, w przyjaźni, w miłości, chyba jest:

szantaż emocjonalny


Znane jest powiedzenie "jak zrobisz to i to, będziesz taki i taki, to mamusia/ tatuś będzie cię kochać"..a jak nie zrobisz, to wiadomo...

Niestety w wielu dorosłych relacjach można się z tym spotkać. Narzędzie to bazuje na tym, że osobie "zależy" na relacji samej w sobie lub też na tej drugiej osobie, że ta druga osoba jest dla niej ważna, jako człowiek, przyjaciel, ukochany.
Bazuje na jej strachu przed utratą tej relacji, ale również strachu przed odrzuceniem jej jako osoby, co skutkuje potem obniżonym poczuciem własnej wartości ( bo to rzadko kiedy jest stałe) , poczuciem opuszczenia, samotności , czyli tym wszystkim co jest najbardziej przykrym doświadczeniem dla człowieka, bo dotyka jego istoty.

Po dwóch latach od opuszczenia mnie przez byłego, też do mnie dotarło, że zastosował to narzędzie w ważnej dla mnie sferze. Wiedział, że jest kochany, że ja swojej władzy nie wykorzystałam przeciwko niemu, ani jedynie dla siebie i swoich korzyści ( wtedy kiedy mogłam), więc swoją władzę wykorzystał ale tylko na swoją korzyść, nie dla budowania dobrego związku.
Bo równie często jak kobiety, szantaż emocjonalny wykorzystują mężczyźni, a może nawet częściej, bo to kobiety są bardziej emocjonalne zwykle.

Ostatnio też w moim odczuciu zostałam "skasowana" ( to chyba właściwe słowo, bo relacja istniała wirtualnie niestety li tylko, niestety, bo gdyby była twarzą w twarz pewnie wyglądała by inaczej ), bo nie zrobiłam czegoś tak , jak ktoś chciał, czyli nie po jego myśli tylko w/g własnego odczucia mojego dobra, a wcześniej za-wierzyłam i dałam władzę ( byłam , lubiłam, zależało mi, za-wierzyłam bo zaufałam, otworzyłam się, akceptowałam, rozumiałam,  trwałam, miałam drzwi otwarte i nie groziłam, że je zamknę "jak" itd ) jednak  czyjaś obecność dla mnie w tej relacji była niejako warunkowa ( sygnalizowane było zagrożenie skasowania konta i zerwania kontaktu przez tę drugą osobę), więc w końcu to się stało, bo nie byłam w stanie spełnić warunków. 
Czy była w tym akceptacja skierowana do mnie, czy chodziło o moje dobro?....Nie wiem, mam wątpliwości, skoro po tym zostałam "skasowana". Czułam się w tej relacji najpierw dobrze, potem różnie a teraz było mi  smutno, ale nikogo do kaloryfera nie przywiążę....

Innym razem od pewnego faceta, rozmawiając hipotetycznie o pewnej sytuacji,  usłyszałam " To ja bym ci nie pozwolił" i podobało mi się to, jeśli nie pozwolił by ze względu na troskę o mnie, a nie na swoje ego.

Kiedyś byłam świadkiem sceny, w środowisku studenckim, kiedy dziewczynie nie podobała się koszula jaką założył chłopak, wskazała mu inną, ale on nie bardzo miał ochotę się przebierać. Ona w końcu powiedziała :

- Jak nie zmienisz tej koszuli, to z Tobą nie idę.

Facet miał skonsternowaną minę, z jednej strony, jego męskie ego nie pozwalało mu ulec, z drugiej strony wiedział, że jak nie ulegnie to będzie foch, nigdzie nie pójdą i w nocy zero seksu. W końcu ociągając się, koszulę zmienił.

Niby śmieszne, niby banalne....ale tak się zaczyna, z czasem taki szantaż się powtarza.
Pół biedy , jeśli dotyczy mało ważnych rzeczy, na które można się dla świętego spokoju zgodzić. Gorzej jak zaczyna dotyczyć rzeczy ważnych dla danej osoby, dotykać jej osobowości, zdrowia, wartości.

Szantaż wcale nie musi być zwerbalizowany, to też takie formy jak karanie za jakieś zachowanie przy pomocy focha, milczenia ( tzw. "ciche dni" ), agresji, odrzucenia, obojętności, czyli właśnie w domyśle " jak nie zrobiłeś tego czy tamtego, nie zachowałeś się w sposób oczekiwany, to ja Cię nie będę lubić, kochać, interesować się tobą itp. , to cie za to ukarzę ".

Po czasie uświadomiłam sobie, że wobec mnie też taki szantaż niezwerbalizowany zastosował "były i niedoszły", i cóż tak się stało kiedy miałam dobre intencje i jak wyżej opisałam, dałam "władzę" poprzez zaufanie i szczerość i za-wierzenie. Przy czym dzisiaj wiem, że tamten człowiek zwyczajnie nie chciał niczego rozumieć a wtedy kiedy tak się zachował już pewnie wiedział i powziął plan w swojej głowie, że jestem w jego życiu tylko na jakiś czas ( ale że jeszcze coś z tej znajomości "wyciągnie ") i stąd w myśl jego handlowego podejścia do związku, już pewnie nie inwestował za dużo.

Zrobił mi kiedyś takiego focha i jednocześnie ukarał obojętnością, niewerbalną, niefizyczną ale dla mnie odczuwalną agresją, że aż się popłakałam tak było mi przykro.

Pojechałam  wtedy do niego do Londynu ( odrzucając wcześniej ofertę pracy załatwianą "po znajomości", której nie było sensu przyjmować po to, żeby za jakiś czas porzucać, bo on nie chciał mieszkać w Polsce a związki na odległość nie mają sensu ) na kilka miesięcy, póki nie skończy mu się kontrakt. Zdana byłam tam na niego całkowicie ( więc w takim znaczeniu tez miał władzę ) bo nie znam języka ( jakieś marne podstawy podstaw ), więc bałam się gdziekolwiek ruszyć sama, nie licząc drogi do British Museum i z powrotem ( bo dojeżdżało się tylko jednym czy dwoma autobusami, więc dawałam radę, metra nie znosiłam )
Nie pracowałam, bo nie miałam tam wtedy szansy na pracę, robiłam tylko dorywczo, zdalnie jakieś zlecenie czy dwa, zdobywając w ten sposób doświadczenie w nowym zawodzie ( niedawno się musiałam przekwalifikować i zaczynać drogę zawodowa od nowa, co w moim wieku jest bardzo trudne  ).
Zbliżał się czas wyjazdu do Polski. Grudzień, okres przedświąteczny. Wcześniej wpadłam na pomysł , by zrobić szydełkowe aniołki i sprzedać je, w ten sposób zarobić przysłowiowych parę funtów, które po zamienieniu na złotówki zawsze jakoś by zasiliły moją kieszeń po powrocie do Polski ( bo nikt mi pieniędzy nie dawał a czekały mnie badania odpłatne, wizyt prywatne u lekarza itd. ).  Poszliśmy więc raz z tymi aniołkami, by je sprzedać na ulicy. Niestety poszliśmy o zbyt później porze. Sprzedałam tylko jednego aniołka.
Poprosiłam , żeby poszedł ze mną jeszcze raz , o lepszej porze dnia i w inne miejsce, bo wiadomo, że bałam się sama ruszyć nie znając języka i miasta, poza tym raźniej jednak tak na ulicy stać we dwoje. i czas też szybciej płynie. Nie bardzo miał ochotę, ale w końcu poszedł.
Poszedł, ale z taką obrażoną i wściekłą miną, ani razu się nie odezwał, za rękę mnie nie złapał, zajechaliśmy na miejsce, szedł obok a ja się czułam jakby szedł obok mnie obcy, nie znający mnie, w dodatku nieprzyjazny mi człowiek, który jakby nie znał celu, ani sytuacji czy motywacji.
Nie zdążyliśmy jeszcze dojść i stanąć na miejscu, a nie wytrzymałam tego. Nie pamiętam dokładnie, co wtedy powiedziałam, chyba to, że nie chcę żeby się zmuszał do bycia tu ze mną, bo ja nie chcę łaski i żebyśmy wracali.
Mijając kosz na śmieci, tylko z szacunku do własnej pracy nie wyrzuciłam tych aniołków do niego...
Popłakałam się, tak bardzo było mi przykro, że człowiek, z którym jestem w związku, który dla mnie jest ważny, który deklarował , że ja też jestem, ma mnie gdzieś, bo tak to czułam. ( wymagał, by kobieta pracowała, zarabiała na styl życia, ale nie wspierał w tym, jak mu było niewygodnie, a ja nawet nie tyle na styl życia chciałam zarobić, ale na zabezpieczenie zdrowia )

To był taki chyba pierwszy ważny sygnał i zapowiedź tego jak ta relacja się skończy za jakiś czas, jak stanie się mu niewygodnie...jak nie będę w stanie spełnić w bliżej określonym czasie "wymagań" bez zaangażowania z jego strony.



Konsekwencje szantażu

Efekty są dwa.

Jedna osoba godzi się na taką uległość i przechyla szalę władzy tylko na jedną stronę, w kierunku osoby używającej takiego narzędzia, jak w przypadku pewnego mężczyzny około 50-tki, który na moje: " To niech pan powie o tym żonie..." skwitował :

- Tak,  a potem nie było by ani seksu ani obiadu...Wolę nic nie mówić.

To bardziej szantaż bytowy, niż emocjonalny, niemniej jednak podobne narzędzie.

I pewnie przez całe małżeństwo ta jego relacja tak wyglądała. Patrząc jednak z boku powierzchownie, to tworzyli obraz udanego małżeństwa, tylko czy obie osoby są w nim szczęśliwe?

Ludzie godzą się na to, bo już w tym tkwią, na zasadzie przyzwyczajenia, "mniejszego zła", albo " bo tak już jest", "bo tak musi być", " bo takie są kobiety/ mężczyźni", bo nie znają czegoś innego i nie myślą, że może być inaczej, a że w jakimś stopniu jest wygodnie to w tym tkwią.
Z drugiej strony dla niektórych to wygodne, w zamian za rezygnację z części siebie samego, jest odciążony z odpowiedzialności, bo zawsze może powiedzieć "to nie ja". ( ale o tym kiedy indziej w innym poście).

Inną konsekwencją wykorzystywania szantażu emocjonalnego lub bytowego jest obrona przed nim, jeśli osoba , której dotyka uświadomi sobie , że ma miejsce i się na to nie godzi.
Obrona w formie ataku ( co jest najgorszą opcją i rujnującą  ), lub uświadomienia drugiej osobie jak postępuje i że się na to nie godzimy.

I tutaj albo zacznie się dialog i wspólna praca nad relacją ( tak wspólna a nie że ja się obrażam a ty się sam/a zmieniaj ), jeśli obu osobom na niej zależy bo obie miały czyste intencje. Stosowanie szantażu emocjonalnego może być kalką wdrukowaną przez rodziców i nie musi być uświadomione, ten człowiek nie musi  mieć od razu złych intencji.

Dialog i wspólna praca nad relacją jest możliwa tylko w tym przypadku, gdy władza została wykorzystana niecynicznie i nie w złym celu, a na zasadzie , że ktoś się zagalopował...bo miał niewłaściwe postrzeganie za-wierzenia i płynącej z niego władzy jako daru.


Jeśli jednak wykorzystanie danej władzy odbywa się na zasadzie  "dam palca a odgryzie rękę", bo za-wierzenie i związana z tym akceptacja, cierpliwość, wyrozumiałość, jest postrzegane przez kogoś totalnie błędnie, jako słabość ( a nie siła, którą naprawdę jest ) lub naiwność drugiego człowieka ( a nierzadko jako frajerstwo, co już jest chore ), którą można wykorzystać bo "wolno", to mamy jasność, jak ten drugi człowiek traktuje nas, relację, jaki ma stosunek w ogóle do ludzi i jakie ma intencje.

Myślę, że takie doświadczenia dla wielu nie są obce, ja też w taki sposób przekonywałam się co siedziało w innych ludziach, z którymi miałam relacje, czy mieli czyste intencje , czy nie.
Czy potrafili docenić moje zaufanie jakim ich obdarzyłam, za-wierzenie, oddanie tej części władzy im przeze mnie , lub nienadużywanie władzy z mojej strony, jeśli to oni dzielili  się nią ze mną.
Sama też odczuwałam strach przed odrzuceniem , na którym bazował czyjś szantaż.

Myślę też, że wiele osób ma złe doświadczenia w tym względzie, stąd potem strach przed zbliżaniem się, nawiązywaniem realnych bliższych relacji z innymi ( zwłaszcza płcią przeciwną, bo w kontaktach z nią budujemy swój pozytywny lub negatywny obraz co ma ogromne znaczenia dla jakości całego życia, dlatego tak ważne są tu pozytywne informacje zwrotne ), stąd realizowanie potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem tylko przez internet, dające namiastkę bliskości bez ryzyka lub z minimalnym ryzykiem, bo zawsze przecież można zamknąć  okienko komunikatora, zmienić nick albo zniknąć.

Wiele osób jest obecnie chyba emocjonalnie "uszkodzonych" i niestety ale to się pogłębia , rozszerza.
Sprzyja temu konsumpcyjny trend, również w relacji człowiek- człowiek. Jak w tej reklamie " nie ma nic za darmo", wszystko jest warunkowe, jednorazowe, krótkotrwałe, "wycisnąć więcej" ( ulubione hasło pewnego faceta którego kiedyś znałam, a który mi powiedział "udawałem, że mi zależy bo myślałem, że jeszcze coś z tej znajomości wycisnę"...to coś podobnie jak były ) potem zabiera się zabawki i idzie do innej piaskownicy.


Inny kontekst nadużywania władzy dotyczy sfery seksualnej, w której działają hormony a więc uzależniają i czynią "poddanym", w takiej sytuacji seks jest często narzędziem władzy.

Jeszcze inny kontekst dotyczy sfery finansowej np. w związku małżeńskim, gdzie żona nie pracuje i jest na utrzymaniu męża, oraz odpowiedzi na pytanie czemu kobiety chcą pracować ( wcale nie dlatego, że lubią )


Innym narzędziem władzy, jest niszczenie miłości własnej, czyli obniżanie poczucia własnej wartości drugiej osoby.




więc c.d.n  jak wypiję kawę i się obudzę ;)



7 sie 2016

Roztocze - Szlakiem Szumów - wehikuł czasu z tęsknoty za latem 2015

Roztocze - Szlakiem Szumów - wehikuł czasu z tęsknoty za latem 2015



Wsiąść do pociągu... Tego dnia trzeba to było zrobić o świcie, by dojechać do miejscowości Susiec. 

Gmina ta ma wiele szlaków turystycznych oraz duże zróżnicowanie terenu, co powoduje, że jest atrakcyjna turystycznie. Występują tu bowiem zarówno duże kompleksy leśne, jak i wydmy, jary, wąwozy o stromych zboczach. W dolinach rzek są liczne torfowiska oraz bagna. Ze względu na duże różnice wysokości rzeki mają charakter górski. Płyną wartko, wąskimi dolinami a ich wody tworzą małe wodospady zwane "szumami".
Znajduje się tutaj jedno z ładniejszych miejsc na Roztoczu, które nas interesuje - tzw. Szlak Szumów.                              
Po krótkiej podróży wysiadamy z pociągu. Tuż obok stacji, na słupie oświetleniowym, zawieszone są tabliczki informacyjne "dokąd i jak daleko".                                                 






Kierujemy się w stronę zabudowań. Mijamy dwoje ludzi z dziećmi, też chcą dojść Szumów, nie bardzo wiedzą którędy, my też. Spotkana kobieta mówi nam, że są dwie drogi, jedna to asfaltowa -krótsza, druga droga przez las "trochę" dłuższa.
Spotkana rodzinka nie zastanawia się, wybierają drogę asfaltową ( która skręca w lewo niedaleko stacji PKP ), idzie się nią 3 km do rzeki i pierwszych "szumów" .
Jest upał ( dlatego mam lnianą cienką, przewiewną koszulkę, bo len chłodzi i chroni przed UV i cienką bawełnianą płócienną koszulę z długim rękawem, by się nie spalić na słońcu a jednocześnie chronić przed ewentualnymi kleszczami ), mój rozsądek i wewnętrzny głos, podpowiada mi by nie iść po asfaltowej nagrzanej patelni, nawet jeśli będę szybciej, to mogę bardziej się tym zmęczyć. Koleżanka jest tego samego zdania.

Kierujemy się więc w stronę wskazaną nam przez autochtonkę, na zachód szlakiem niebieskim. Za szkołą skręcamy w lewo , w las nadal szlakiem niebieskim ( na południe, z miejsca zaznaczonego na mapce " Tutaj jesteś" ) .


Po przejściu około pół kilometra docieramy do małej rzeczki Jeleń, przechodzimy przez mostek na drugi brzeg. Szlak wiedzie wzdłuż niej,  dróżkami sosnowego lasu  z widokiem na rzekę.

Po kolejnych kilometrach ( ok 1,5 -2  ) dochodzimy do pierwszego "szumu", Wodospadu Jeleń, który jest najwyższy na Roztoczu i ma 1,5 m wysokości. Jakieś trzy osoby moczą stopy w zimnej wodzie.
My też tutaj robimy sobie przerwę na krótki odpoczynek i pamiątkowe fotki. A wodospad szumi.... ;)

Ruszamy dalej w zieloność.
Po drodze natrafiamy na tabliczkę z ostrzeżeniem, o możliwym niebezpieczeństwie na szlaku i dowiadujemy się z niej, że dalej idziemy na własną odpowiedzialność.... Nic nie wyjaśnione, jakiego rodzaju to może być niebezpieczeństwo.
Nooo pięknie  i co teraz? :D  Chwila zawahania, ale za późno by wracać i iść inną drogą, tym bardziej, że upał niesamowity, komu by się chciało. Idziemy więc, zastanawiając się co nas dalej spotka...

Spotkała nas dość stroma, piaszczysta skarpa, choć pewnie nie o nią chodziło w ostrzeżeniu na tabliczce. Tu zadziałał mój lęk, gdybym była sama pewnie bym się na nią nie wdrapała, trampki ślizgały się po piachu, bałam się , że zjadę w dół. Przy pomocy wystających korzeni i koleżanki udało mi się wejść na górę.
Teraz miałyśmy widok z góry, na jar z  płynącą rzeką.

Dalej drewnianymi pomostami, przerzuconymi nad rozlewiskami i torfowiskami ( bagnami? ) szłyśmy w zieloności. Kolor ten , oprócz błękitu ( którego od kilku lat na niebie już prawie nie da się zobaczyć ) jest niezbędnym dla dobrego nastroju człowieka. Wpływa pozytywnie na psychikę. Pobyt na łonie natury, wśród zieloności, przy ładnej pogodzie, w miłym, pogodnym, lubianym towarzystwie, jest czymś, co najbardziej chyba mnie relaksuje ( nie licząc bliskości fizycznej z osobą ukochaną i kochającą, czego jednak nie doświadczam ).

Z tej zielonej gęstwiny, na terenie rezerwatu przyrody "Nad Tanwią",  przy ujściu rzeki Jeleń do rzeki Tanwi, wyłania się nagle niewielka górka.
Okazuje się, że to miejsce starosłowiańskiego  grodziska, dla potrzeb turystyki zwane "Kościółkiem", dlatego, że na jego miejscu wybudowano potem kościół i widać dla decydentów od turystyki był on ważniejszy niż grodzisko, więc pod taką nazwą to miejsce widnieje na mapie.

Na tablicy informacyjnej czytamy :

"Grodzisko zwane Kościółkiem lub "Zamczyskiem" wpisane do księgi C rejestru zabytków woj, lubelskiego pod nr. C/81....
Najstarsze ślady osadnictwa pochodzą z VIII-IX w.(...) Odkryte tu zostały relikty osady z wcześniejszej fazy wczesnego średniowiecza. Druga faza osadnictwa przypada na XII-XIII w. W tym czasie powstał gród obronny , otoczony wałami ziemnymi. Piaszczyste podłoże uniemożliwiło nienaruszone przetrwanie reliktów obiektów mieszkalnych, ale zarysy jam, warstwy spalenizny i polepy, świadczą o dość intensywnym osadnictwie. Gród leżał z dala od centrów osadniczych, w dość  trudno dostępnym terenie, w głębi podmokłych lasów olszowych. Nie miał więc podstaw gospodarczego rozwoju, ze względu na gleby o słabej przydatności do uprawy. "
Przypuszcza się więc, że gród miał charakter obronny lub mógł pełnić funkcję schronieniową.

Następna faza osadnictwa nastąpiła w końcu XVII w. i trwała cały wiek XVIII. Było to związane z postawieniem tu drewnianego kościółka p.w. św. Nepomucena, należącego do Bazylianów.
Przy kościele istniał cmentarz. Kościółek pod koniec XVIII w. popadł w ruinę  i został rozebrany.

Inne źródła podają, że na tym miejscu stała cerkiew Unitów p. w.z. św. Bazylego wraz z cmentarzem.
W XVIII w. Bazylianie opuścili klasztor a cerkiew przemianowano na kościół rzymskokatolicki.

Dokument z 1821 r. podaje : " Naprzód nadmienia się,  iż wedle Erekcji z 23 lipca 1784 r. w Zwierzyńcu datowanej dawniej  kościół na Zamczysku do Bazylianów należący uposażony został p. Tomasza Ord. Zamoyskiego Woj. Lub. kł pod tytułem św. Jana Nepomucena był filialny i należał do parafii Tomaszowskiej, (...) Kościół ten wskutek wizyty I.X, bpa Gołaczowskiego w r. 1796 odbytej z przyczyn zupełnej dezalacyi rozebrany został "

Wreszcie jest też legenda związana z tym miejscem, od której pochodzi nazwa Zamczysko.
W/g niej stał tu zamek rycerza Gołdapa, który miał niezwykle urodziwą córkę Tanewę, która zaginęła podczas najazdu tatarskiego. Wzgórze to niegdyś nazywano też Gołdą a rzeka do dnia dzisiejszego nazywa się Tanew.

Na zdjęciu poniżej z lewej miejsce dawnego grodu, po prawej rzeka Tanew opływająca wzgórze z boku.



Przechodzimy przez kolejne kładki i rozlewiska, idąc wzdłuż Tanwi, piaszczysto-kamienistym skrajem niewielkiego zbocza ścisłego rezerwatu, gdzie wiosną mają siedliska ptaki, 
Po drodze najpierw spotykamy grupkę harcerzy z saperkami, ale co oni tam mieli zamiar robić , to nie wiem...ognisko, biwak ?... a może trupa zakopywali? ;)
Dalej przyłapujemy Rudą w czasie obiadu, z orzechem laskowym w zębach. Przez chwilę ją obserwuję cykając fotkę ( pożyczonym prostym cyfrakiem, więc niezbyt dobrej jakości w takim oświetleniu ).

W końcu doczłapujemy się do centralnego miejsca szlaku szumów, gdzie zaczyna się ( albo kończy, bo zależy z której strony idzie się szlakiem ) nagromadzenie skalnych progów na rzece. Na zakolu Tanwi, w dawnej miejscowości Rebizanty, na odcinku 400 m. znajdują się aż 24 progi skalne ze spiętrzoną wodą. Odcinek ten można obejść dwoma brzegami przechodząc przez dwa odległe od siebie o 500 m. mosty.

Pierwszy z tych szumów ( idąc od strony "Kościółka" ) to większy wodospadzik,  miejsce odpoczynku dla grupki osób. Tutaj więc kończy się już "dzicz" w pozytywnym znaczeniu tego słowa i zaczynają  miejsca rekreacyjne. Ludzie siedzą dokoła na kocach, moczą nogi chodząc po wodzie.
My również decydujemy się tutaj na dłuższy odpoczynek i posiłek.

Upalna pogoda dała mi się we znaki, pechowo zaczęła boleć mnie głowa. Być może mam za mało termosów w plecaku, w taki upał te 1,3 litra to chyba trochę zbyt mało  ale i tak plecak jest dla mnie za ciężki, najchętniej niosłabym tylko kanapki.
Trzeba się zacząć ratować. Przydaje się teraz karimata, która rozkładam w cieniu, uzupełniam płyny, moczę stopy w lodowatej wodzie , po czym kładę się, zamykając oczy i licząc naiwnie, że ból głowy nie wzrośnie. Mamy przecież jeszcze kawałek drogi do miejsca parkingu, skąd ma nas zabrać samochodem chłopak koleżanki.
Odpoczynek trwał dłuższą chwilę, ale w końcu czas się zbierać by iść dalej. Ból głowy nie zelżał. Wyruszamy. Zapobiegawczo zdejmuję z siebie  płócienną koszulę, zamaczam w czystej, lodowatej wodzie, wykręcam ( czuję się trochę jak starożytna słowianka, bo wyobrażam sobie, że tak właśnie musiały robić pranie ), owijam kark i czoło,co przynosi ulgę,  nie przejmując się, że ludzie mogą na mnie dziwnie patrzeć. Idziemy wzdłuż strumienia i co jakiś czas powtarzam ten rytuał obwiązując kark i głowę na nowo.
Jest głośno, bo Szumy szumią.... ale i przyjemnie chłodniej, bo jednak ruch zimnej wody chłodzi też powietrze.


Tuz przed dojściem do drogi asfaltowej mijamy tawernę "Pod Gargamelem". Wychodzimy na drogę i dochodzimy do parkingu. Tutaj znajduję na skraju lasu trochę cienia, rozkładam karimatę, zlegam i nie ruszę się stąd, chyba że mnie wyniosą.... nie mam już siły, głowa boli na maxa. Koleżanka idzie czekać na samochód.
Leżę jak zdechła ze zwiniętą, zimną jeszcze, mokrą koszulą pod karkiem. Zastosowałam inne akcesoria ratownicze, na czoło powędrowała warstwa "amolu", dodatkowo chłodzi, ugięłam się też i połknęłam pół tabletki ketonalu...umysł mi nie żyje..
Kiedy nadchodzi koleżanka z chłopakiem i jakimś kolegą, witam się tylko ruszając jedynie ręką, jest mi wszystko jedno gdzie idą i kiedy wrócą...umysł mi nie żyje. Po ich powrocie, zwlekam się z karimaty, wczołguję do samochodu.

O bosze...oni chcą jeszcze po drodze coś zwiedzać, gdzieś się zatrzymać...a ja nie żyję...nie wiem czy dotrwam. Ja chcę do doooomu...jak najszybciej zleć w łóżku z dostępem do wc.
Jedziemy, smaruję się "amolem", zasmradzam samochód. Być może jestem gorsza niż palacz dla niepalących...nie wiem i nic mnie to nie obchodzi, bo nie żyję.  Po jakimś czasie ból zaczyna się zmniejszać, chyba tabletka powoli działa...na szczęście.

Dojeżdżamy do jakiegoś kamieniołomu.
Wysiadają, ja też wysiadam, ale zaraz siadam w cieniu, nikt mnie nie zmusi, żebym chodziła jeszcze po tym pustkowiu i wchodziła na wieżę widokową, co to to nie...
Czekam, w bólu czas mi się dłuży...ja chcę do domu... a oni się podniecają tymi kamieniami.

Wreszcie dojechaliśmy.
To był udany dzień, choć zakończenie dla mnie marne.










Jeden dzień w Zwierzyńcu cz.2 - wehikuł czasu 2015

Jeden dzień w Zwierzyńcu cz.2 - wehikuł czasu 2015


Tutaj część 1 


Po relaksie na kajaku, wybrałyśmy się spacerkiem w kierunku drugiego jeziorka "Echo", zwiedzając po drodze.

Dochodzimy do zabytkowego układu "wodno- pałacowego", gdzie powstał niedawno park z alejkami i przerzuconymi przez zbiorniki wodne drewnianymi mostkami, tzw. Zwierzyńczyk.
Miejsce, które za jakiś czas, jak urosną dopiero co wsadzone drzewa będzie jeszcze bardziej urokliwym.
Niestety 4 hotspoty, jak dla mnie, dyskwalifikują to miejsce jeśli chodzi o wypoczynek. Głupawka technologiczna nie zna granic....
Miejsca, które powinny być odskocznią od nagromadzenia szkodliwych fal radiowych w miastach, w budynkach pracy i zamieszkania , powinny być bezpieczne zdrowotnie, sprzyjać odnowie biologicznej ludzi , zmieniają się przez nieświadomość (?) decydentów , w miejsca, które obciążają organizm ludzki jeszcze bardziej.
Do tego 16 kamer, uzasadnionych zachowaniem bezpieczeństwa ( czyli jak zwykle ) plus dwa punkty " pomiaru przepływu ludności" (  Jakiego rodzaju? Nie wiem ...) uzasadnione chęcią wiedzy, ile turystów odwiedza miejsce, pachną mi wdrażaniem systemu kontroli obywateli. ( nie, nie mam fobii ani nie jestem zwolenniczką "teorii spiskowych" )

Plusem jest natomiast to, że decydenci zdecydowali o wybudowaniu przyłączy światłowodowych w najnowocześniejszej technologii FTTH, bezposrednio doprowadzonych do domów, instytucji na terenie miejscowości ( na razie internet, planowane jest później rozszerzenie o TV i telefonie ),  a to bezpieczniejsza dla mieszkańców technologia niż  radiowa.  w
Dlaczego gdzie indziej tak nie jest? Tym bardziej, że są na to programy unijne.

Na wodzie instalacje twórców w ramach jakiegoś festiwalu sztuki. ( prawa fotka poniżej )


Renesansową ideę "willi" postanowił zrealizować w tym miejscu,  kanclerz wielki koronny Jan Zamoyski, który kupił tereny pokryte puszczą (wówczas jeszcze nie nazwane Zwierzyńcem) w dolinie Wieprz i potoku Świerszcz.
Termin "willa" należy rozumieć jako harmonijne połączenie budynku siedziby z naturalnym krajobrazem, w tym przypadku obejmował drewnianą rezydencję ( dzisiaj już nieistniejącą) połączona z ogrodami w stylu włoskim , wraz z układem wodnym, położona w miejscu dającym kontakt z naturą. Istotnym elementem było utworzenie ogrodzonego rezerwatu zwierząt, czyli Zwierzyńca (w 2 poł. XVI w. miał  30km długości ).


Nie wiadomo w jakim stopniu Zamoyski zdołał swoją wizję  zrealizować, po śmierci zgodnie z jego wolą pomysły te były realizowane przez następców m.in przez Tomasza Zamoyskiego.

Obecna rewaloryzacja tego terenu odnosiła się do stanu z czasów III Ordynata Jana Zamoyskiego "Sobiepana" i jego żony Marysieńki ( późniejszej żony króla Jana III Sobieskiego )

W latach 1741 -1747 za rządów VII Ordynata Tomasza Antoniego Zamoyskiego, w miejscu pawilonu na wyspie stanął kościół pod wezwaniem św. Jana Niepomucena. Jego wnętrze w całości pokryte zostało polichromiami przypisanymi Łukaszowi Smuglewiczowi.


Nowe oficyny zostały wzniesione na przełomie XVIII i XIX w. przez Aleksandra Augusta Zamoyskiego, następnie Tomasz Stanisław (XIV Ordynat ) nadbudował piętro na oficynie północnej, zmienił dachy. W tej formie przetrwały do dzisiaj. Zachowały się również elementy małej architektury stanowiące wyposażenie romantycznego ogrodu: połamane kolumny, kamienne ławy. kamienny sarkofag na wyspie za kościołem.


Idąc dalej, oglądamy Stary Browar zbudowany w latach 1802 -1806. początkowo warzono w nim piwa w stylu angielskim. 
W czasie II wojny światowej, kiedy kontrolę nad nim przejął okupant została uruchomiona produkcja wód gazowanych. w 1970 r wszedł w skład Zakładów Piwowarskich.
o 2014 r. browar można zwiedzać ale niestety nie miałyśmy już na to czasu.


Po drodze mijamy Muzeum Roztoczańskiego Parku Narodowego, niestety już o tej godzinie zamknięte. Nie mniej jednak oglądamy wystawy utworzone przed budynkiem. 
Jedną z nich są wnętrza krasnoludkowych domków, do których zaglądamy przez szyby.


Dalej za muzeum przechodzimy obok drogowskazu z tabliczkami informacyjnymi, " dokąd i jak daleko", by minąć piętrowy ciekawy drewniany budynek z charakterystyczną drewnianą werandą, siedzibę dyrekcji Roztoczańskiego Parku Narodowego. Wzniesiona została na wzgórzu w latach 1880 - 1890 w stylu szwajcarskim.


W końcu wchodzimy w leśną część miejscowości i dość szerokim traktem leśnym udajemy się w kierunku jeziorka Echo. Jest już późne popołudnie, w cieniu drzew  przyjemnie chłodniej.
Docieramy na miejsce. Jest plaża z żółtym pisakiem, mało ludzi. Cień.
Siadamy, zrzucam ubranie i wchodzę do wody. Zaskakuje mnie jej temperatura, ciało pamięta jeszcze poprzednią kąpiel w chłodnej wodzie zalewu Rudka. Woda czysta, cieplutka jak w wannie, dawno nie było mi tak przyjemnie :)
Szkoda że tak krótko, bo ledwo zdążyłam wyschnąć i już trzeba było wracać.


Z powrotem jeszcze raz przechodzimy obok kościółka na wodzie, mijając drewnianą małą dzwonnicę i zmierzamy w kierunku stacji PKP, by wrócić do Zamościa.