9 lip 2016

Lublin przelotem - w Zamku - wehikuł czasu 2015 r. - cz.2

Lublin przelotem - w Zamku  - wehikuł czasu 2015 r. - cz.2


> poprzedni post:  cz.I - Mój pierwszy raz BlaBlaCar'em do Lublina


Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę po wysadzeniu mnie z samochodu przez kierowcę, z którym przyjechałam, przed Zamkiem Lubelskim, będącym jednocześnie główną siedzibą Muzeum Lubelskiego,  były wysoookie schody prowadzące do wejścia.

Myśl, która mi zaświtała, że przecież musi być
podjazd, choćby dla niepełnosprawnych....
Nie było.

I tu  zaczyna się "odwieczne" : trzeba gdzieś
zostawić walizkę.

Strategię mam już wypracowaną od lat, ponieważ od momentu wypadku, zaczęłam jeździć z walizką na kółkach nawet na wycieczki wędrowno -"objazdowe" ( bez własnego samochodu ) i w góry :D.

Rozglądam się. Wzdłuż ulicy przy parkingu ciągnie się szereg barów i sklepów. Bary malutkie, sklepy zamykane o 18.00. Za wcześnie. Skręcam w boczną uliczkę. Tuż za rogiem widzę spożywczy, zerkam na godziny otwarcia i widzę godz. 21.00.  To jest to! :)

Wchodzę więc, kupuję małą butelkę marchewkowo-bananowego soku dla dzieci. Grzecznie pytam panią, czy mogłabym zostawić walizkę pod jej opieką, tłumacząc, że jestem przejazdem i chciałabym pozwiedzać miasto.
Pani nie jest zdziwiona. Podejrzewam, że z mojego osobistego patentu korzystają też inni i być może, nie pierwszy raz jej się zdarza przeznaczać część powierzchni sklepu na bagażownię. Bardzo miło reaguje i chętnie zabiera ode mnie walizkę.
Nie boję się, że zbyt chętnie, ponieważ nie mam w niej cennych rzeczy a nieduży turystyczny plecak zabieram ze sobą. ;)

Zadanie przechowania gdzieś walizki zostało zrealizowane, mogę już więc swobodnie poruszać się po starym mieście do zamknięcia sklepu, czyli do wieczora.
Na szczęście, bo jak się potem okaże, wszędzie w tych uliczkach nawierzchnię stanowią tzw. "kocie łby" ( nierówna brukowana kostka lub okrągłe kamienie ).

Teraz pozostaje mi tylko uzupełnić herbatę w termosie, bo straszny upał doskwiera zwłaszcza w mieście, podstawą jest więc wystarczająca ilość płynu do picia oraz cień jaki daje kapelusz.
Podchodzę do jednego z okienek jakiegoś baru, proszę o wrzątek, bez problemu uzupełniają mi termos do pełna. Nigdy za to nie płacę. Saszetki z herbatą owocową noszę swoje.

Wyposażona w herbatę, kanapki, lnianą sukienkę i kapelusz ( len latem chłodzi i jest naturalnym filtrem UV ) oraz pożyczony lekki i prosty aparat fotograficzny a także małą karimatkę, mogę zacząć zwiedzanie.
Zaczynam od siedziby głównej Muzeum Lubelskiego ( posiada 7 oddziałów w innych miejscach ) Wdrapuję się na wysokie schody, noga za nogą aż po kres.

Przechodzę przez sale wystawowe, nie ma czym oddychać. Przez zabytkowe okna wlewa się żółtawy żar słońca i smugami światła wdziera się do sal.
Co jakiś czas przystaję przy dużych wiatrakach, ustawionych chyba głównie dla pań pilnujących zbiorów, które przy nich siedzą. Podkradam im trochę chłodu. Niewiele to daje, co jakiś czas wyciągam termos uzupełniając płyny.

Zbiory - stroje ludowe


Zbiory interesujące. Zwracam uwagę na stroje ludowe, pod kątem zdobień. Ciekawią  mnie techniki wykonania haftów, aplikacji, sploty tkackie tkanin lnianych oraz symbolika.

Ubrania nie dość, że ładne to jeszcze zdrowe, ponieważ uszyte z naturalnych tkanin dostępnych na naszych terenach.  Len jako warstwa spodnia ubrania i wełna jako warstwa wierzchnia. Oba rodzaje mają dobre właściwości termiczne. Len dobrze chłodzi latem, grzeje zimą ( jako warstwa spodnia ) , ponad to chroni przed promieniowaniem UV, jest naturalnym filtrem. Dobrze wchłania pot, jest niezwykle wytrzymały ( np. pranie go wręcz wzmacnia ). Wełna natomiast zapewnia dobrą izolację przed zimnem.
Tkaniny naturalne mają jeszcze jedną ważną dla zdrowia właściwość - "zbierają" szkodliwe jony dodatnie z powierzchni ciała.

Zdaniem starożytnych Słowian konieczna była ochrona wszystkich otworów w ubraniu ( kołnierz, rękawy, dół sukni ) za pomocą wyhaftowanych symboli. W ten sposób broniono centrów energetycznych i ich kanałów przebiegających w ludzkim organizmie, przed wnikaniem ciemnych energii.
Symbole te zachowały się do dzisiaj w haftach strojów ludowych, choć ich znaczenia giną we mgle zapomnienia. Niektóre udało mi się odnaleźć w zdobieniach strojów wyeksponowanych w muzeum.

Kolory haftów również były ważne. Jeszcze w XXw., tak jak u starożytnych Słowian stosowano często kolor czerwono-czarny.
Czerwony u starożytnych Słowian symbolizował ogień, słońce oraz krew, uosabiał siły życiowe i męską energię. Czerń natomiast była kolorem Matki Ziemi, symbolem płodności. Oba wzajemnie się uzupełniały i najczęściej stosowano je w haftach na ubiorach kobiecych.
Do odzieży męskiej stosowano ciemno niebieski, który symbolizuje niebo i wodę, a który nie pozwalał noszącemu taką odzież, ginąć od żywiołów, oraz ułatwiał refleksje nad sobą i samodoskonalenie. Zielony natomiast był symbolem roślinności i fauny i miał chronić mężczyznę od ran. ( źródło dotyczące symboliki : Ringing Cedars of Russia ) 



Przychodzi refleksja na temat "postępu" jaki się dokonał na przestrzeni wieków.
Dawniej ludzie ubierali się w tkaniny naturalne, len, wełnę, które mają korzystne dla człowieka właściwości. Coś, co wtedy było standardem na naszych terenach ( luksusem był pewnie jedwab sprowadzany z chin, tkaniny których na danym terenie nie można było wyprodukować ), na jaki pozwolić sobie mógł każdy, obecnie jest luksusem dla wybranych , zamożniejszych.

Postęp czy uwstecznienie?

Czy to jest postęp, że ludzie odeszli od tego co dla człowieka naturalne, zdrowe, korzystne  i zrobili z tego luksus, niedostępny dla większości, zamieniając ten dawny standard na sztuczne , szkodliwe dla zdrowia ubrania, produkty, żywność.
O ubiorze i tkaninach napiszę kiedyś nieco więcej.


Dziwne  i ciekawe przedmioty


Zwiedzając muzea ze zbiorami etnograficznymi zawsze interesują mnie przedmioty codziennego użytku, głównie z tego względu, że wiele z nich już wyszło z użycia na skutek rozwoju techniki ale również dlatego, że dawniej były wykonywane często ręcznie, więc każdy z nich ma "duszę", jest zazwyczaj po prostu ładny.

Tak było i tym razem. Moją uwagę zwróciły nożyczki do "objaśniania" świec z 1850 r. Zapewne chodziło o to by wypaloną zwisającą część knota obciąć i uzyskać jaśniejszy płomień świecy.

Innym przedmiotem, który mnie zaciekawił był
przyrząd do układania włosów - falownica, używany przez elegantki w początkach XX w. Zasada działania w zasadzie taka sama jak we współczesnych falownicach, tyle, że urządzenie bardziej ekonomiczne, bo nie zużywa prądu, a nagrzać je sobie można nawet w ognisku ;)

Mój wzrok przykuł także koszyczek z filigranu, z 1800 r., z powodu takiej samej techniki wykonania jak mój stary srebrny pierścionek, który kiedyś otrzymałam w prezencie od chrzestnego, dzisiaj już mocno sfatygowany i raczej zostawiony na pamiątkę niż noszony.

Technika filigranowa daje wizualnie delikatny efekt, ponieważ polega na wykonaniu całego przedmiotu ( lub zdobieniu go ) z cienkich drucików ułożonych w ażurową, wzorzystą siatkę.
Do tego celu używa się drucików złotych lub srebrnych, złożonych podwójnie i skręconych ze sobą, a następnie rozklepanych, ich brzeg tworzy wtedy charakterystyczne ząbki. Potem są łączone ze sobą w różnorodne wzory, lub mocowane do podłoża za pomocą lutowania.
Jako uzupełnienie filigranu stosowano technikę granulacji, czyli dolutowywania malutkich kuleczek na ornament filigranowy..
Obie techniki są bardzo stare, znane w starożytności, zwłaszcza rozwinięte u Etrusków.

Tak sobie pomyślałam, że być może od tej techniki wzięło się określanie osób drobnej , delikatnej budowy ciała jako "filigranowych" :)

Przechodząc przez salę z wyeksponowanymi meblami, moją uwagę zwrócił okrągły drewniany stolik z drewnianą inkrustacją. Nie było by w nim nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że inkrustacja wykonana została w formie miniaturowych scenek rodzajowych, co w/g mnie jest mistrzostwem technicznym i świadectwem cierpliwości rzemieślnika.

Inkrustacja to technika zdobienia polegająca na
wycinaniu wgłębień w podłożu i wklejanie w to miejsce odpowiednich kształtów z różnych materiałów ( różne gatunki i kolory drewna, kość słoniowa, masa perłowa, kolorowe kamienie, metal ). W przypadku tego stolika, podłoże jest drewniane i inkrustacja również z drewna. Tworzy to jakby mozaikę.

Okazało się, że to stół do gry w Gąskę. ( zdjęcia
obok, niestety niezbyt ostre, robione bez lampy błyskowej )
Zaciekawiona tym faktem, poszperałam próbując dowiedzieć się co to za gra, myśląc sobie, że musiała być popularna skoro plansze do niej posiadały taką kunsztowną postać.

Gra w gąskę była grą planszową o 63/ 64 ( na tym akurat stoliku więcej ) polach, gdzie rzut kostką wyznaczał ilość pól do przejścia , przy czym czasem trafiało się na pola "trefne" ( często oznaczone czaszką i określane jako więzienie lub labirynt, piwiarnia albo śmierć ), które pionka cofały lub na pola premiowane ( najczęściej oznaczone obrazkiem gęsi ), które posuwały grającego do przodu. Zwyciężał ten, kto pierwszy dotarł do mety.
Ścieżka pól planszy najczęściej ułożona była w formę ślimaka. Charakterystyczną cechą gry w epoce, w której powstała była konstrukcja pozwalająca na powstanie nieskończonej liczby scenariuszy, zależnej od wyobraźni autora planszy. Tak więc wariantów gry w gęś istnieje co najmniej kilka tysięcy.
Szczegółowe zasady gry, określające utratę kolejki rzutu, cofnięcie się, przejście do przodu o określoną liczbę pól lub rozpoczęcie gry od początku, były zmienne, dlatego też często umieszczano je pośrodku danej planszy. Reguł było zawsze dwanaście.

Gra pochodzi z XVI w. W 1606 r. Hieronim Morsztyn, wymieniając różne "krotochwile", pisał, że z "białą płcią" można "gąskę grać".
Najstarsza znana w Polsce plansza do gry w gęś pochodzi z roku 1721 i znajduje się w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej. jest to jednak pojedynczy przypadek, ponieważ kolejne pojawiły się dopiero w XIX wieku.

Ciekawe były też stare instrumenty muzyczne  jak : cymbały, lira, harmonia pedałowa, którą pierwszy raz widziałam.Z cymbałami zawsze kojarzyć będzie mi się powiedzenie nauczycielki z podstawówki, która "postępy" w nauce niektórych uczniów komentowała: "Cymbalistów było wielu." ... ;)




Militaria - Perski komplet uzbrojenia paradnego


W sali wystawowej z uzbrojeniem polskim i obcym XIV - XX w. obejrzałam sobie broń białą i pistolety , te starsze pięknie ozdobione. 
Jednak najbardziej zaciekawił mnie komplet perskiego uzbrojenia paradnego. Zaintrygowała mnie postać człowieka z rogami, takimi jakby kozimi, umieszczona w centrum tarczy i twarze pobnego ale z byczymi rogami, przy jej brzegach.
Nie wiem co to za postać, udało mi się znaleźć tylko taką wzmiankę jak na razie :

 " ...byki z ludzką twarzą, to prastary motyw ikonograficzny Sumeru! Tak przedstawiany był m.in. Nergal, bóg podziemia, strażnik bram. Przy wejściach do najważniejszych budynków w Mezopotamii stawiano wielkie rzeźby takich istot, często jeszcze opatrzonych skrzydłami. "

"Tak czy inaczej byk czy to w postaci "czystej", czy hybrydycznej zawsze związany jest z najważniejszą warstwą wierzeń religijnych, a także symboliką królewską. "

 ( źródło : http://therationalist.eu.org/kk.php/t,402 )


Niestety nie zwiedziłam Kaplicy Trójcy Świętej ( z jej malowidłami bizantyjsko-ruskimi, ufundowanymi przez Władysława Jagiełłę, które są wybitnym zabytkiem na skalę międzynarodową )
, nie widziałam stołu z Trybunału Koronnego z "czarcią łapą",  ani wystawy czasowej, bo to wszystko kosztowało oddzielnie. Może następnym razem jak będę przejazdem w Lublinie.


Na dziedzińcu Zamku Lubelskiego


Po ponad dwóch godzinach, spędzonych w dusznych muzealnych salach, jestem wykończona, zaczyna boleć mnie głowa. Siadam w holu wejściowym, naginam swoją "silną wolę" (staram się nie brać tabletek przeciwbólowych ) i łykam procha przeciwbólowego, bo przecież muszę się jeszcze potem dostać do Zamościa o własnych siłach. Potem korzystam z dobrodziejstwa zimnej wody w łazience, schładzam twarz, kark.
Po kilkunastu minutach tabletka zaczyna na szczęście działać.

Nadchodzi godzina zamknięcia muzeum czyli 18.00.
Pozostaje mi do zwiedzenia jeszcze dziedziniec zamku z basztą, na której znajduje się taras widokowy. Tę część zamku można zwiedzać do godz. 20.00.
Tyle, że nie mam ochoty człapać się tam z plecakiem. Nie pamiętam już, jak to się dzieje, że pan z ochrony pozwala mi zostawić plecak w szatni muzeum. Umawiamy się, że jak wrócę, to zadzwonię do drzwi i  otworzy mi, bym mogła go zabrać.
Zabieram tylko reklamówkę, a w niej kanapki i pusty już termos, który uzupełniam jak zwykle wrzątkiem, w restauracyjce zamkowej.

Wychodzę na dziedziniec, słońce chyli się powoli ku horyzontowi, nie świeci już tak ostro,  łagodnie obejmuje zarysy bryły i detale budowli.

Początki zamku związane są z powstaniem w XII w. kasztelanii lubelskiej. Za czasów Kazimierza Sprawiedliwego został wzniesiony na wzgórzu gród umocniony drewniano- ziemnym wałem.

W pierwszej połowie XIII w. w obrębie górnej części zamku wzniesiono murowaną wieżę obronno - rezydencjalną ( donżon, stołp ). Dała ona początek murowanej zabudowie zamku, który wzniesiono za panowania Kazimierza Wielkiego w XIV w. i otoczono murem obronnym. Wówczas też, najprawdopodobniej powstał gotycki kościół zamkowy pod wezwaniem Trójcy Świętej pełniący funkcje kaplicy królewskiej.


Około 1520 r. Zygmunt Stary zapoczątkował przebudowę zamku na okazałą rezydencje królewską.
W 1569 r. obradował tutaj sejm, na którym podpisano akt unii polsko- litewskiej - unię lubelską.

W XVII w., w wyniku wojen zamek uległ zniszczeniu. Ocalały jedynie najstarsze budowle : kaplica i baszta.

W latach 1824-1826, z inicjatywy S. Staszica i wg projektu S. Stompfa, wzniesiono na wzgórzu nową budowlę w stylu neogotyku angielskiego, przeznaczoną na więzienie kryminalne Królestwa Kongresowego.
Potem było tu więzienie carskie, głównie dla uczestników walk o niepodległość, m.in. powstańców styczniowych 1863 r.
W okresie 1918-1939 odbywali tu również karę członkowie ruchu komunistycznego, działającego przeciw państwu polskiemu. W czasie II wojny światowej, funkcjonowało w nim więzienie hitlerowskie, w którym przed opuszczeniem Lublina dokonali oni masowego mordu na 300 więźniach zamku.
Po wojnie natomiast budynek przeznaczono na polityczne więzienie karno-śledcze, podległe władzom sowieckim a później UB. W latach 1944-1954 więziono tu około 35 000 Polaków. Życie straciło 333 z nich.

Dopiero od roku 1957 zamek zmienił funkcje i jest główna siedzibą Muzeum Lubelskiego.


Baszta ( donżon )


Na dziedzińcu spostrzegam siedzących na ławce dwoje studentów, robiących szkice. Pytam czy mogę się dosiąść.
Siadam i zjadając kanapkę spoglądam im przez ramiona na rysunki, chwilę rozmawiamy. Dowiaduję się, że studiują architekturę.
By nie krępować ich dłużej swoją obecnością ( sama też nie lubię jak ktoś zerka mi na dłonie w trakcie rysowania ), dopijam herbatkę i idę w stronę baszty zamkowej mieszczącej się w południowym skrzydle zamku.

Wchodzę do baszty, w jej murach jest przyjemnie chłodniej.

Baszta to jedyny po tej stronie Wisły zabytek sztuki romańskiej wzniesiony około połowy XIII w.
Zachowała się w oryginalnym stanie, nie ulegając na większą skalę przebudowie.
Posiada formę cylindrycznej budowli stanowiła główne centrum umocnień, wewnątrz pierścienia obronnego.  Budynek jest podpiwniczony, posiada trzy kondygnacje.
We wnętrzu znajduje się sklepiona spiralna klatka schodowa, biegnąca w grubości muru od najniższej piwnicznej kondygnacji aż na taras widokowy.

Wdrapuję się powoli na wąskie stromawe schodki.

Na poszczególnych kondygnacjach zaaranżowane są wystawy historyczne poświęcone martyrologii więźniów Zamku Lubelskiego. Oglądając je docieram na sam szczyt.
Przede mną rozpościera się panorama starego miasta ze sterczącymi wieżyczkami zabytkowych kościołów.

Tym razem nie dopada mnie lęk wysokości, jest dość szeroko, barierka zewnętrzna odsunięta znacznie od krawędzi tarasu.
Nie mam problemu nawet, by przy niej stanąć i pozować przez chwilę do zdjęcia.
Schodzę, przy wyjściu wdaję się w pogawędkę z panem sprawującym pieczę nad obiektem. Gawędzimy luźno, ale też opowiada mi co jeszcze warto zwiedzić w Lublinie. Pewnie następnym razem, jak tutaj będę, skorzystam. Żegnam się i przechodzę w kierunku zamkniętych drzwi muzeum.

Tak jak się umawiałam z panem ochroniarzem, dzwonię, drzwi otwierają się, zabieram z szatni
plecak, dziękuję miłemu panu i wychodzę przez bramę zmierzając w kierunku rynku tym razem drogą wiodącą nad ulicą z parkingiem, czyli ulicą Zamkową, w kierunku Bramy Grodzkiej.

Odwracam się i z dala patrzę jeszcze na bryłę zamku. Świeci się teraz złotym blaskiem już prawie wieczornego słońca.