15 sie 2017

Deszczowe lasy Gomery na wariackich papierach - Wehikuł czasu 2009 r. c.d.n

Deszczowe lasy Gomery na wariackich papierach - Wehikuł czasu - c.d.n


Wyjazd z Teneryfy


Przy okazji pobytu na Teneryfie nie mogliśmy nie odwiedzić Gomery z jej deszczowymi pierwotnymi lasami, tym bardziej, że te dwie wyspy to odległość zaledwie około jednej godziny płynięcia promem i są dobrze ze sobą skomunikowane.

Wyruszyliśmy z miejsca drugiego noclegu w Callao Salvaje ( bo pierwszy przez kilka dni  był w Las Americas ), czyli spokojnej, nierozbuchanej tak bardzo turystycznie miejscowości ( z tego względu ją wybraliśmy na kolejne kilka dni pobytu w ramach innego doświadczenia, mimo że była trochę dalej od miejsc do zwiedzania, piaszczystych plaż i z dojazdem do nich ), w której można było znaleźć niedrogi nocleg w super warunkach. 
Mieliśmy do dyspozycji pokój z przeszkloną całą ścianą, w której było wyjście na duży taras, z widokiem na morze, z kompletem mebli tarasowych, na którym przyjemnie było jeść śniadania :) Morze było widać przez oszkloną ścianę będąc nawet w środku mieszkania ( na fotce poniżej ) 


W pokoju, oprócz kompletu wypoczynkowego, biurka do pracy z krzesłem  i TV znajdowało się też rozkładane łóżko do spania. Obok, przedzielony niską ścianką, na której umieszczono funkcjonalny blat, znajdował się aneks kuchenny ( z pełnym wposażeniem jak kuchnia gazowa, lodówka, naczynia itd ) Dalej był drugi pokoik - sypialnia z dużym łóżkiem, łazienka i przedpokoik z dużą szafą. Na oknach pozakładane były grube, ciemne, specjalne, dodatkowe zasłony, by można było chronić wnętrze przed upałem. 
To wszystko za cenę chyba 16 euro z tego co pamiętam za dobę od osoby. Warunki jak w domu, można było by tam mieszkać na stałe.

Z naszej miejscowości nie odpływały promy, więc trzeba się było udać autobusem do pobliskiego Los Christianos, gdzie znajduje się port.
To miasteczko, w którym jest też szpital i przychodnia zdrowia ( gdzie miałam okazję korzystać ze świadczeń, o czym innym razem) , więc miejsce istotne dla mieszkańców okolicznych miejscowości pod względem świadczeń zdrowotnych i komunikacyjnych z innymi wyspami Kanarów.

Tutaj zaczyna się też długa, ładna, nadmorska promenada i można przejść nią przez trzy miejscowości od Los Christianos, przez Playa de las Americas, aż do Costa Adeje.
I to mi się podobało, niezwykle urokliwie, a wieczorem bardzo romantycznie, no i ruch a nie leżenie na plaży li tylko.
Po drodze zielone zakątki z zakamuflowanymi ławeczkami, na których można spocząć by podziwiać zachód słońca, morze, czy robić coś innego ;),  knajpki, z których czasem słychać muzykę, można było potańczyć na ulicy ;)

Jako dwa śpiochy, którym nie po drodze było z wstawaniem o świcie, zwłaszcza na urlopie, w dodatku nie lubiący się spieszyć, wygrzebaliśmy się dość późno, co miało potem swoje konsekwencje na różnych płaszczyznach, ale też było zarzewiem przygody.

Do Los Christianos dotarliśmy mniej więcej w południe i trzeba było zaczekać na prom. Wykorzystałam ten czas pływając w morzu. Niezbyt fajnie było kapać się przy porcie, ale w ten upał  jaki panował na plaży, wskoczyłabym nawet do kałuży ;) 

Promem płynęłam pierwszy raz, więc byłam nieco podekscytowana. W moim odczuciu był dość wysoki i duży ( ale nie mam zbytniego porównania ). Od razu zajęłam miejsce na pokładzie zewnętrznym, by odpływając podziwiać wybrzeże Teneryfy, z białawymi, pudełkowatymi hotelikami, nagimi pagórkami i wiszącymi nad nimi mrocznymi chmurami ( był wszak początek grudnia).  Mozaika maleńkich i większych łódeczek, stateczków stojących w porcie, też malowniczo wyglądała od strony morza.
Nie ukrywam, że miałam też nadzieję zobaczenia delfinów, lub innych wodnych ssaków, jak grindwale, czy wieloryby piloty.



Na pełnym morzu "pizgało", jak mówił mój towarzysz, tak, że po ciągłym zwiewaniu mojej czapki z głowy i ganianiu za nią po pokładzie, przy zrozumiałej uciesze gawiedzi, nie chcąc ryzykować w końcu jej utraty i zniknięcia w czeluściach błękitno-granatowych wód oceanu, zdjęłam ją w zastępstwie obwiązując uszy i szyję cienkim szalem, który zabrałam, ze świadomością czekającej mnie niższej temperatury w górach  Gomery. Podobno było mi w nim "seksi" ;)


Potem jednak, ponieważ nie działo się nic ciekawego na morzu, a wiatr był nie tylko intensywny, ale zrobił się w moim odczuciu też dość zimny, poddałam się i schowałam pod pokładem.
Gdy zbliżaliśmy się do wybrzeży La Gomery, miasteczka San Sebastian, znów wystawiłam nos by podziwiać widoki.


La Gomera wita



Krajobraz nadmorskiego pasu był podobny jak przy Los Christianos, podobne nagie pagórki,  tyle, że tu nie było tylu wysokich hoteli, ani długiej plaży, wybrzeże na większym odcinku było skaliste.

Wyobrażałam sobie, że zobaczę zalesione, zielone góry, a tutaj jakoś mało zielono i  nic nie zapowiadało tego co było potem....
Ciekawe, jak się czuł Krzysztof Kolumb dopływając do tej wyspy, co myślał, jakie były jego pierwsze wrażenia i jakie były potem, jak już zapuścił się dalej...






Trochę historii...


Krzysztof Kolumb zatrzymał się na Gomerze w 1492r.  przed przepłynięciem Atlantyku i "odkryciem" Ameryki.
Wzięłam w cudzysłowie, ponieważ Ameryka została odkryta najpierw przez Azjatów a potem  przez Wikingów i nie wiem , czemu do dnia dzisiejszego pokutuje stwierdzenie, że to Kolumb ją odkrył, nawet w edukacji. Na wyspie znajduje się symboliczny "dom" tego żeglarza ( Casa de Colon - dom Kolumba), który jest XVIII wiecznym budynkiem, gdzie mieści się muzeum z wystawą poświęconą Kolumbowi, oraz historii wyspy.

Już wcześniej, bo w 1402 zaczął się podbój Wysp Kanaryjskich. Niejaki Jeana de Bethencourta, na polecenie króla Hiszpanii wyruszył na nie, by skolonizować wyspy, głównie ze względu na występowanie na nich owada, dającego cenny barwnik - purpurę.
Czyli jak zwykle chodziło o kasę, choć oczywiście oficjalnym powodem kolonizacji była chrystianizacja pogańskich Guanczów.

No i autochtoni, jak w wielu miejscach na świecie, mieli pecha.
Początkowe przyjazne kontakty handlowe zamieniły się w zniewolenie rdzennej ludności. Na Lanzarote zaczęto porywać Guanczów i sprzedawać jako niewolników, co oczywiście wzbudziło opór i działania odwetowe.
W konsekwencji, ponieważ sami Guanczowie nie potrafili się między swoimi plemionami dogadać, Hiszpanie wykorzystali to i przejęli rządy oraz zmusili ludność do przyjęcia chrztu ( skąd my to Polacy znamy... do dnia dzisiejszego nie potrafimy uczyć się z historii, nie tylko swojej, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, i wyciągnąć wniosku, że siła tkwi w jedności narodu )
Tak przejmowali kolejne wyspy.
La Gomera była trudniejsza w zdobyciu, ponieważ jej znaczną część zajmują góry i lasy, wtedy niedostępne, w których ukrywali się Guanczowie z czterech plemion-królestw. Dwa z nich podbito w 1404 r., dwa kolejne, 80 lat później, przyłączono pokojowo.

Największe i najbogatsze wyspy: Teneryfa, Grand Kanaria i La Palma, stawiały silny opór i zostały podbite później przez innego poddanego króla hiszpańskiego. W wyniku krwawych walk właściwie unicestwiono kulturę Guanczów.

Przetrwała ona natomiast na La Gomerze.


...i kultury 


Potomkowie Guanczów mieszkają na wyspie do dzisiaj, zachowali swój niezwykle oryginalny, gwizdany język (el silbo, silbo gomero ), choć nie w najstarszej, oryginalnej formie.
Jest on bowiem dzisiaj gwizdaną formą lokalnego dialektu języka hiszpańskiego, przetrwał w formie jaka była używana przez osadników hiszpańskich z czasów podbojów i po nich.

Brzmienie słów jest naśladowane za pomocą gwizdów o różnej wysokości dźwięku.
Stanowi atrakcję turystyczną i organizowane są pokazy specjalnie dla turystów. Użytkownik tego języka zwany jest silbador ( gdybyście chcieli kogoś takiego tam poszukać i posłuchać jak mówi )

W takich warunkach terytorialnych,jakie panują na Gomerze, gdy ludzie mieszkali zwykle w trudno dostępnych dolinach i jarach  ( i tak jest do dzisiaj ), oddaleni od siebie, język gwizdany miał rację bytu, ponieważ pozwalał porozumiewać się na duże odległości.
Średni dystans słyszalności dźwięków to 5 km, a przy sprzyjających warunkach pogodowych można było się w ten sposób porozumiewać na odległość 8 km.
W okresach represji umożliwiał natomiast tajną komunikację.

W latach 90-tych z obawy o wymarcie języka sibo, został on wprowadzony na Gomerze, do szkół podstawowych i średnich , jako język obowiązkowy.

Obecnie język jest wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa  kultury UNESCO.

Można go posłuchać tutaj ( źródło: wikipedia ) :



Brzmi magicznie :)
Moja wyobraźnia działa i wyobrażam sobie jak to musiało być kiedyś....mieszkając w dolinie słyszeć tylko przyrodę  i ten język doskonale z nią harmonizujący. Gdzieś z osady oddalonej o 8 km... Im niepotrzebne były telefony ;)

Nierozgarnięci turyści


Prom dobił do portu w San Sebastian , stolicy La Gomery.

Tutaj już zaczynają się konsekwencje wcześniejszego spania do południa i zbyt późnego wyjazdu na tę wycieczkę.
Z tego powodu do wieczora zostało już niewiele czasu. Rezygnujemy więc ze zwiedzania samego miasteczka, główny nasz cel to szlaki leśne w Parku Narodowym Garajonay, więc od razu kierujemy się do małego kiosku z informacją turystyczną.

Po drodze mijamy zabytkowe (zapewne) domy, w stylu kolonialnym, z pięknymi, wykończonymi drewnem balkonami i takimi samymi wykończeniami okien.

Wyobrażasz sobie takie balkony np. w naszych polskich blokach? ....Chciałabym.


W info kiosku turystycznym otrzymujemy mapki i informacje o busach, którymi można dojechać do parku narodowego w pobliże różnych szlaków pieszych. Niestety, jest za późno, by z nich skorzystać.

Nie pozostaje nam nic innego oprócz taksówki, więc negocjujemy z kierowcą ( mówi po angielsku ). Przez nasze wylegiwanie się do południa w łóżku zapłacimy 30 euro od osoby, za transport do parku. Biorąc pod uwagę jeszcze koszty biletów na prom z Teneryfy i z powrotem, to najdroższa wycieczka w czasie tego wyjazdu. 

No i zaczyna się ostra jazda bez trzymanki.....wąskimi, stromymi serpentynami drogi pod górę. Mam lęk wysokości, więc celowo usiadłam od strony ścian skalnych a nie przepaści. Mimo to, ze strachu zamknęłam oczy, mój towarzysz był też blady ( potem twierdził, że najbardziej zapamiętał z tej wycieczki ten strach :D ) 




Po drodze zatrzymujemy się przy tarasie widokowym z drogowskazem na Valle Gran Rey, z którego widać zamieszkałą dolinę. Jest chmurnie i mgliście, daleko w dole majaczą maleńkie domki.
Jesteśmy na wysokości ok. 1200 metrów n.p.m. Rzadko miałam okazję być na takiej wysokości, pieszo raczej nie pcham się w takie wysokie góry.


Droga asfaltowa zaczyna prowadzić między lasem, w południowo-zachodniej części parku ( wschodnia część szlaku, czyli okolice El Cedro są ponoć ciekawsze, bo znajduje się tam więcej strumieni i największy wodospad na wyspie, ale my mieliśmy za mało czasu by tam pojechać ). Zatrzymujemy się w pobliżu najwyższego szczytu na wyspie - Alto De Garajonay ( 1487 metrów n.p.m), gdzie znajduje się punkt widokowy ( do którego nie poszliśmy). Przy dobrej pogodzie można zobaczyć z niego całą wyspę i wyspy sąsiednie. W starożytności było to ważne miejsce obrzędowe, gdzie chyba składano ofiary.

Kierowca pokazuje nam na mapce , którędy mamy pójść ( nasz szlak omija szczyt Garajonay) i gdzie się z nim spotkamy. Spodziewałam się, że wybrał szlak na moje możliwości, bo miał powiedziane, że mam lęk wysokości i że chcemy łagodny, łatwy szlak.

W międzyczasie w taksówce zakładam rajstopy, bo tutaj temperatura jest dużo niższa niż nad morzem ( ok 10 stopni ) i niezbyt byłam przygotowana na takie zimno (aczkolwiek zapobiegawczo wzięłam te rajstopy ), a zwłaszcza nie byłam przygotowana na mżawkę ( nie miałam kurtki przeciwdeszczowej), która w tej części wyspy występuje często, ponieważ chmury cały czas tutaj "wiszą" i wilgotność powietrza jest bardzo wysoka. Zakładam więc na siebie, na "cebulkę", wszystko co mam w plecaku. Zawiązuję uszy tym samym cienkim szalem, który chronił mnie przed wiatrem na promie, do tego, na szczęście, mam jeszcze kaptur od bluzy dresowej.

Jesteśmy gotowi do wymarszu, gdy nagle podjeżdża pracownik, chyba strażnik parku i dowiadując się, którą trasą mamy iść odradza nam ją. Ze względu na zniszczenia szlaku trasa jest niebezpieczna, do tego stroma!
Cholera, w niezłe maliny by nas wpuścił kierowca taksówki, choć sam pewnie o tym nie wiedział, bo nie było żadnej tablicy z ostrzeżeniem. Mamy szczęście, że ten facet się zjawił, bo różnie mogła by się skończyć dla nas próba przejścia tym szlakiem. Widać jakiś anioł stróż nad nami czuwał.

Ustalamy więc nową trasę, umawiamy się z kierowcą na spotkanie o konkretnej godzinie ( w sumie mamy jakieś 2,5 godziny ) w restauracji ( La Laguna Grande ) przy szlaku, skąd nas zabierze z powrotem do portu na prom.

Co ciekawe nie bierze od nas pieniędzy zaliczkowo, mamy się rozliczyć za całość przewozu później. Widać ludziom się tutaj ufa. Odjeżdża i zostajemy sami w tej dziwnej zieloności.



W zieloności pierwotnego lasu - wyścig z czasem


Idziemy tak jak było ustalone, najpierw szlakiem w kierunku wschodnim przez pól godziny czy 40 minut ( na mapce zaznaczony żółtym kolorem , w kierunku EL Cedro)), potem mamy zawrócić do drogi asfaltowej i skierować się na zachód do restauracji.

Idziemy szlakiem, wśród innych niż u nas, paproci ( wysokie i wyrośnięte na jednej długiej łodydze), mijamy drzewa i krzewy wawrzynu ( tzw. laursilva, liście wawrzynu to nasza popularna przyprawa kuchenna - listki laurowe ). Szlak jest dobrze przygotowany ( drewniane podesty, belkowate schodki na stromiznach ) łatwy, tylko w jednym miejscu jest na tyle wąsko i z jednej strony spadziście, że potrzebuję dla lepszego samopoczucia psychicznego dłoni mojego towarzysza podróży. Co jakiś czas można napotkać taras widokowy lub drewniane ławeczki.

Dotąd nie widziałam takiego lasu.

To pierwotny las, który rośnie tutaj od czasów prehistorycznych, żywa "skamielina" roślinności porastającej kilka milionów lat temu ,większą część Europy i Afryki Północnej. Jest jednym z najlepszych przykładów lasów laurowych na świecie i został wpisany na listę UNESCO w 1986r.

Wiszą tu cały czas passaty , które nawilżają powietrze, a co za tym idzie rosnącą tu roślinność. Nie wiem jaki jest stopień wilgotności, ale "na oddech" i biorąc pod uwagę fakt, że pnie i gałęzie prawie wszystkich  albo wszystkich drzew pokrywają mchy i jakieś długie zwisające porosty, jest znaczny. To właśnie, między innymi, dzięki tym porostom, ale i zachmurzeniu oraz momentami lekkiej mgle, tworzy się niezwykły, magiczny wręcz klimat tego miejsca, nieco jakby z niesamowitego snu, czy dreszczowca. Urzekł mnie też kontrast czerwonego koloru gleby i spokojnej zieleni drzew.



c.d.n